Minie za chwilę siedem lat, kiedy dostałem na gwiazdkę książkę Olgi Tokarczuk „Księgi Jakubowe”, wówczas już wyróżnioną nagrodą główną Nike - zarówno przez jury, jak i czytelników. Zabierałem się do niej długo. Ponad 900 stron tekstu to przecież nie taka bagatelka. Ale kiedy zacząłem, wsiąkłem na tydzień.

Jeszcze wówczas nie wiedziałem, że czytam przyszłą Noblistkę i że... znam ją osobiście. Nigdy się nie spotkaliśmy face to face, choć w 1979 roku zaszła pewna interesująca okoliczność, którą dopiero w momencie przyznania Nagrody Nobla uświadomiła mi Elżbieta Hudon, moja koleżanka redakcyjna z byłego już tygodnika „Na przełaj”. W latach 1978-1981 byłem jego redaktorem naczelnym i w rocznikach 1978-79 znalazłem dowody na istnienie tego kontaktu.
Okruchy pamięci po Noblu
Wspomniana Ela Hudon, która prowadziła w tygodniku Klub Młodego Autora, uświadomiła mi, że nasza najnowsza Noblistka debiutowała właśnie w... „Na przełaj”! Miała wówczas 17 lat.
Zrobiło mi się sympatycznie na duszy, zwłaszcza że byłem już w tym czasie pod wrażeniem jej dwóch powieści: „Bieguni” i „Księgi Jakubowe”. One zresztą, obok innych, stanowiły też dla mnie ważną motywację do napisania mojej książki „Faceci na karuzeli”, którą dziergałem od 2016 do 2021 roku.
Przygotowując jej ostateczną wersję, postanowiłem sprawdzić różne wątki libańsko-palestyńskie, jakie publikowałem w „Na przełaj” w 1979 r., po przygodach w kotle rodzącej się tam jatki. I - z pewnym zaskoczeniem (dla własnej pamięci głównie) - stwierdziłem, że w nr. 39 z 1979 r., gdzie zaczynam zapiski korespondenta wojennego, trochę dalej, na stronach KMA, są wydrukowane dwa debiutanckie teksty Olgi Tokarczuk, o których przypomniała mi Ela, ukryte pod pseudonimem Natasza Borodin: „Świąteczne zabijanie ryby” i „Moi przyjaciele”.
- OK - pomyślałem sobie - Elka ma dobrą pamięć.
Ale gdy przeglądałem dalej wspomniany rocznik, w numerze 48, zobaczyłem kolejne opowiadania tej samej autorki: „Moja siostra” i „Wielki Samotnik”. I... moja pamięć zaskoczyła!

Wielki Samotnik - Ryszard Kapuściński
Ryszard Kapuściński, który przyjaźnił się z redakcją, wpadł któregoś dnia do nas na pogawędkę o planach związanych z KMA, w których realizacji chciał pomóc. Chciałem mu poza tym wręczyć swoją debiutancką książkę reporterską pt. „Każdy ma swój labirynt”, którą znał z fazy maszynopisu, bo ją recenzował.
Z redakcji „Kultury” i kawiarni „Czytelnika”, gdzie bywał przynajmniej raz w tygodniu, miał raptem 500 metrów. Był po długim pobycie na Bliskim Wschodzie, zaczynał pisać „Szachinszacha”, opublikował niedawno „Cesarza”. Odpoczywał od wojen i konfliktów. W trakcie naszego spotkania postanowił poczytać autorów KMA, przeglądając przygotowane do druku maszynopisy. A tam, pośród różnych utworów, natknął się m.in. na opowiadanie „Wielki Samotnik”.
- O, żesz... - jak pamiętam, rzekł nagle znad lektury, nawet chyba wyrażając się bardziej dosadnie. - To jakby o mnie! - I popukał palcem w tekst. A tam były takie zdania:
„Ty, Wielki Samotnik, ty, mądry i ufny sobie, ty, potężny i samowystarczalny - idziesz, żeby zamknąć w oczach plan tego miasteczka, żeby zapamiętać tańczące za szybami kawiarni pary, żeby dogonić tę postać ciemną i mroczną, którą poznasz i wyczujesz, której szukasz, chowając się za kupowanie papierosów. Szukasz, zaglądasz w mijane uliczki, gdzie przewalają się resztki dnia zwyciężonego przez ciebie, jak wszystkie inne dni (...) Stoisz tak w środku wszystkiego, czekając na coś, czego może nigdy nie było i boisz się, że przegapiłeś najważniejsze. Znów podrywasz się i biegniesz, usiłując nadrobić stracony zamyśleniem czas. Biegniesz już prawie pewien, że to najważniejsze będzie w twoim pokoju. (...) Drzwi do pokoju brzękają obluzowaną szybą, a ty pełen nadziei, pewny już, wchodzisz w nagłe poczucie bezpieczeństwa. A na twoim biurku leżą tylko stosy papierów, a na twoim dywanie smutny kurz, a na twoim fotelu siedzi tylko przegrzane powietrze.”
Portret reportera, którego Tokarczuk nie mogła przewidzieć
Po tej lekturze powiedział, że podobnie czuje się w dalekim świecie, kiedy doznaje losu Wielkiego Samotnika, goniąc za ludźmi i zdarzeniami, a potem wraca. I, śmiejąc się, dodał:
- Tylko czy aby na pewno autorka coś podobnego chciała czytelnikom powiedzieć?
Wtedy oczywiście przez myśl nam nie przeszło, że mamy do czynienia z przyszłą sławną pisarką Olgą Tokarczuk, nie mówiąc już o jej laurach noblowskich.

Kilka lat później, w dworku Reymonta, w Chlewiskach, na warsztatach reporterskich miesięcznika „Reporter”, który założyłem m.in. pod wpływem RK, powiedział coś podobnego. A ta uwaga jeszcze kilka razy przewijała się na spotkaniach z młodymi reporterami w kilku innych miejscach.
Po niespodziewanej Jego śmierci, w styczniu 2007 r., wziąłem do ręki wydany niecały rok wcześniej „Autoportret reportera”, w nim zaś, pośród innych myśli, znalazłem i taką:
„Reporter pracuje na zasadzie akumulatora, ładuje, zbiera, wchłania w siebie tę całą rzeczywistość, gromadzi materiał, więc wtedy nie ma czasu na pisanie. Paradoks mego zawodu polega na tym, że literatura bierze się z podróży, ale sama podróż uniemożliwia pisanie. Bo podróż jest czasem zbyt cennym, sytuacja podróży jest zbyt cenna, by pisać.”
Nie dopowiedział jedynie (a mógłby), że w jego pracowni, na jego biurku, parafrazując Nataszę B., leżą stosy papierów z tych podróży, na jego dywanie smutny kurz, a na jego fotelu siedzi tylko przegrzane powietrze. On zaś, Wielki Samotnik, gdy już znajdzie się na powrót w swoim „nagłym poczuciu bezpieczeństwa”, cały ten nagromadzony bajzel świata potrafi uporządkować i ożywić, nadal będąc jednak Wielkim Samotnikiem.
Olga Tokarczuk w „Np” pod prawdziwym nazwiskiem
Kiedy siedziałem nad rocznikami „Na przełaj”, tymi z „moich” lat, szukałem śladów ujawniającej się Olgi Tokarczuk pod własnym nazwiskiem. Byłem ciekaw czy kiedykolwiek tak zaistniała. I bingo! Na ponad półtora roku przed debiutem, wśród zaproszonych na spotkanie z Edwardem Redlińskim członków KMA, jest i Ona oraz jej krótka korespondencja, podpisana: „Colba, Olga Tokarczuk, klasa II, Liceum Ogólnokształcące im. C.K. Norwida, Kietrz”.

Szperałem więc dalej. I oto w roczniku z 1981 roku, w nr. 9 z 1 marca, znalazłem kolejne opowiadanie, rozmiarem ogromne, jak na KMA - „Pieśń o psim powstaniu”. I to jest dla mnie prawdziwy debiut, bo już bardzo wyraźnie korespondujący z przyszłą twórczością Noblistki.
I tak mi pamięć wróciła na dobre. Przecież ja te opowiadania kwalifikowałem do druku.
Przypomniałem to Oldze Tokarczuk w listopadzie ubiegłego roku w liście, który wysłałem jej wraz ze swoją książką. Korespondencji nie zdradzę, ale myślę, że nie nadużyję jej zaufania, jeśli powiem, że KMA był ważnym okresem w jej życiu, a z kilkoma jego członkami utrzymuje kontakt do dzisiaj. A Ryszarda Kapuścińskiego poznała wiele lat później... Oboje nie wiedzieli, że ich los już kiedyś zetknął w tak specyficzny sposób.

- Dlaczego nie ma „Na przełaj”?
Tak mnie zapytał mój wnuk Wojtek, wyraźnie zainteresowany możliwością podobnego debiutu.
Ba... Dlaczego? Ale to jest temat na inną opowieść...

A teraz trochę prywaty...
Moją książkę "Faceci na karuzeli" mozna dostać pod linkiem:
ridero.eu/pl/books/widget/faceci_na_karuzeli/
Poza tym warto zajrzeć:
#facecinakaruzeli #wojciechpielecki #ksiegawejsun #stolatniezwyklych #ridero #pielecki #przedsprzedaz #fajneksiazkidoczytania
Czytaj też:
Sto lat przez pół wieku
https://www.xn--mtwa-bta.pl/post/100-lat-przez-p%C3%B3%C5%82-wieku