(wyrwany z kontekstu sen-jawa bohaterki powieści „Faceci na karuzeli”,
niejakiej Markuski, Wiedźmy Bagiennej ze wsi Wejsuny na Mazurach,
opowiadany Jędrkowi Klepackiemu - przyjacielowi)
— No, tak... — ożywiła się Matka Bagienna. — Przyśnił mi się pierwszy raz w siedemdziesiątym. Pojęcia nie mam, skąd taki sen. Rumuński kocur. Macho Negro. Niech go czort strzeli. Ważniejszy niż jego właściciel: Kurdupel taki, gnuśny i niewyględny. I wiecznie spocony. Kto by się spodziewał, że baba na bagnie w Wejsunach wlezie nagle w takie zagraniczne rejony. No, we śnie, Jędrek, we śnie, ale jednak… Rzekła mi Rustapielka, Cholerna Ulewa Szkwałowa, kiedy radziłam się jej, jak się Obu pozbyć...

https://ridero.eu/pl/books/faceci_na_karuzeli/
— Ten Gnom Rumuński nieszczęśliwy jest. Miłości ludzkiej w swym życiu nie zaznał, a już pół wieku po świecie chodzi. Ciągle przy nim ten kot i kot. Pomóż mu, to się od niego uwolnisz, a i wdzięczność jego miasta sobie zaskarbisz. Burmistrzem jest. Kleją się do ciebie nieudani faceci, pomagasz im, to jeden więcej, jeden mniej, różnicy ci nie zrobi.
Miała rację. Kleją się różni. Co jeden, to lepszy. Każdy z powodu jakiejś nieudanej miłości do mnie przylatuje. Jak już, na przykład, tak nabroił, że pomysłów mu nie starcza, czym zatrzymać przy sobie to cholerne uczucie, które mu się z rąk wymyka. Albo kiedy marzy i nie wychodzi. Albo kiedy nie ma odwagi. Ty, wiesz, Jędrek, jacy chłopcy do mnie przychodzą po te ziółka? Jak malowanie. Jak sen złoty czasami. Jak poranna zorza, w której trytoma groniasta rozwija swój kwiat czerwony i sztywny. I ja wzruszam się nimi, daję rady, przychodzą potem do mnie szczęśliwi… Ale nie ten, Kurdupel z Kotem…
I Markuska zapłakała.
— Nie płacz, Luśka, proszę — wyszeptał Klepacki.
— Popłaczę sobie, bom chyba jednak głupia… Większości pomogłam. Tylko tym dwóm nie dałam rady. Ich kwiat trytomy jakoś nie reagował… A innym wystarczyło jedno zaklęcie i napar z mieszanki damiana i miłorząbu. Miałam dla nich w Miętnem piękną pannę z kotką. Ale im się zbawiać świat chciało, w Rumunii, a przecież stamtąd ich wygnali. Napiliby się tej mojej herbatki i o niczym innym nie mogliby myśleć przez wiele dni, jak o tych dwóch pannach. Poiłabym ich moim miłościuchem dzień w dzień, na obiad i kolację. Miałam obu na bagnie przez kilka dni. Dziś żyliby szczęśliwie z piersiastą Rutą, a tak męczą mnie ten Rumuński Gnom i jego Macho Negro z piekła rodem. We śnie, mój Klepacki, we śnie, ale ja tego snu nie mogę się pozbyć. A gdzie się nie ruszę, widzę toto w podwójnej postaci: Kurdupla i Kota. Nawiedzają mnie nieustająco. Na jawie też. Wszędzie widzę sobowtórów.
— Ale co ma Rustapielka do tego?
— Powiem ci… Rustapielka jest Rumunką. Przywiał ją tu Górski Wiatr, Vant de Munte. Kurdupel to jej kuzyn. I burmistrz, jak słyszałeś. Pytali go mieszkańcy, kiedy się ożeni, bo jakże to tak, na wysokim stołku i bez baby? Tam są przyzwyczajeni do sukcesji po mieczu albo po kądzieli. Wszystko jedno im jest, byleby potomek był. A Kurdupel im na to, że z miastem ślub wziął, ojczyzną swoją, której całe życie chce poświęcić. Nie ma czasu na rodzinę. To się nawet obywatelom na początku podobało. Zaczęli tylko podejrzliwie patrzeć na Kota, który ciągnął się za Kurduplem jak cień, a nawet wyznaczał interesantom godziny spotkań w magistracie.
— Co cię łączy z tym Czarnym Indywiduum? — zapytał na którejś sesji radny miasta Ion Populescu.
— Pomocny mi jest. Przyjaciel mój — odpowiedział Kurdupel.
— Śpisz z nim na jednej kanapie? — drążył Populescu dalej.
— W nogach śpi. Grzeje mi stopy w zimne wieczory… — Burmistrz Gnom stawał się coraz bardziej nerwowy.
— A jak wieczory są ciepłe?
Nie odpowiedział na to zagadnięty, tylko zamknął nagle sesję. Plotki zaczęły się więc rozchodzić po mieście różne. Najgorsza była ta, że Macho Negro to jednak nie samica. Bo gdyby jeszcze… to pół biedy. A tak?
Lud Tiramisu zebrał się więc któregoś dnia na rynku i podburzony przez radnego Populescu zażądał odpowiedzi na pytanie:
czy kot burmistrza jest jego kochankiem?
Gnom zaprzeczył, ale jakoś niewyraźnie. Obywatelom już nawet nie chodziło o to czy z kotem czy nie i nie o płeć nawet, bo różne upodobania ma miejscowa ludność siedmiogrodzka. Ale o prawdę szło! Czemuż bowiem miałby nimi rządzić Kłamczuch, który wydaje edykty, iż nie zaciążona kobieta do trzydziestki płacić musi podatek od nieurodzenia? A mężczyzna czemu nie płaci? Od razu skojarzyli czemu… I wsadzili Kurdupla na furę, która powiozła go do Sibiu, niedaleko, ledwie trzydzieści kilometrów, aby wszedł na Most Prawdy, który tam się znajduje, i jak przezeń przejdzie bez katastrofy, znaczy, że faktycznie miastu się poświęcił, a kota mu darują.
Ion Populescu też był na tej furze, powoził zaś sam przewodniczący rady Nicolae Feraru. Obaj mieli przypilnować Gnoma, żeby na most się udał i go pokonał. Jeśli jest kłamcą, most zadrży w posadach, a nawet się zawali. Jeśli natomiast spacer nad rzeką Cybiną przebiegnie bez zakłóceń, będzie mógł wrócić do miasta i do swego dawnego przydomku Macho Pitic — Krasnal Siłacz, bo odzyska zaufanie, które jako Kurdupel Gnom stracił.
— Ależ ty miewasz sny, Luśka… — zachwycił się Klepacki i znów pociągnął z gwinta typu twist. Markuska odmówiła. Chłopakom pod karmikiem grdyka zaczęła latać. I wtedy Józek oparł się plecami o ścianę bardziej niż do tej pory, aż mu coś pod żebra weszło. Wyciągnął rękę za siebie, pomacał i… Eureka! Trzymał w dłoni litrową butelkę pigwówki, która wraz z garścią siana spadła przez dziurę w karmiku. Dzięki temu sianku ocalała, ku radości (tak, tak!) zziębniętych druhów, którzy postanowili jednak zgrzeszyć.
Nim to się jednak stało, oni, na zewnątrz, a Klepacki w środku, słuchali dalej, racząc się wysoko procentową nalewką Luśki i zbliżając się w ten sposób nieuchronnie do finału.
— Gnom, Populescu i Feraru — kontynuowała Markuska — dotarli do mostu. Rustapielka ma, w gruncie rzeczy, dobre serce dla ludzi, również takich, jak jej kuzyn Kurdupel. Wiedziała, że pod ciężarem jego kłamstwa przeprawa się zatrzęsie, a któreś z przęseł może nie wytrzymać i cała konstrukcja wyląduje w nurtach Cybiny. Usadowiła się więc między głównymi filarami, nad leniwie płynącym strumieniem, zaledwie kilka centymetrów nad nim, na niewielkim cumulunimbusie, który też tam zszedł z nieba. I kiedy popychany przez radnych Wielki Kłamczuch Rumuński wszedł wreszcie na most, ona wypuściła z siebie do góry, jak to przecież potrafi, swoje potężne krople, które uderzyły weń od spodu i zamarły w bezruchu, zupełnie jak dodatkowe filary.
I tak Gnom Kurdupel ze swoim Macho Negro przeszedł bezpiecznie na drugą stronę rzeki, a radni miasta Tiramisu musieli uznać, że się pomylili. Przewodniczący Feraru ogłosił to na najbliższej nadzwyczajnej sesji rady, oznajmiając, iż burmistrz wraca do swego dawnego przydomku Macho Pitic. On zaś, w podzięce za okazane mu ponownie zaufanie, odwołał podatek od nie zaciążonych kobiet. Obywatele przyjęli to ze zrozumieniem i satysfakcją i na znak pojednania postanowili wznieść nowy ratusz z apartamentem osobistym i specjalną niszą mieszkalną dla Macho Negro, przylegającą wprost do sypialni burmistrza. Niech tam… Każdy żyje, jak chce i potrafi — pojednawczo głosił na korytarzach urzędu radny Populescu (49), bo mu to też było na rękę. Nie żył wprawdzie z kotem, tylko od czasu do czasu z „kotką” Pauliną Negrescu (23), posiadającą najlepszy biust w mieście, a la Marilyn Monroe, niezamężną jeszcze, a potrzebującą. Zdradzał w ten sposób swoją żonę Filomenę (35), ale ona zajęta była dziećmi, bo spłodzili ich ośmioro w strachu przed podatkiem. W związku z tym na nic więcej połowica jego nie miała czasu ani ochoty. Podatek trzeba było bowiem płacić każdego roku bez ciąży, gdy tylko przekroczyło się próg 21 lat, a nie dobiegało do 30. W ten sposób miasto Tiramisu rozwiązało problem ujemnego przyrostu naturalnego, co było z pewnością osobistą zasługą burmistrza. Teraz jednak Macho Pitic zrezygnował z kija, niby na znak zgody, i zastosował marchewkę. Każda kobieta w tych samych widełkach wiekowych co przy podatku, w zaciążonym skutecznie roku otrzymywała od miasta 5000 lei, co — jak się okazało — przynosi rezultaty znacznie lepsze, bo nagradzany był efekt, a nie jak do tej pory — karany brak efektu.
Objawił się też korzystny skutek uboczny: bezpłodni mężowie lub mający inklinację do innych rozwiązań erotycznych patrzyli przez palce na parzące się na boku połowice, gdyż wzmacniało to rodzinny budżet, a wszystkim sprawiało przyjemność. I nawet owce na okolicznych halach miały radochę; dawały więcej mleka i lepsze runo, a uświęcone tradycją postępki juhasów i baców, zaniedbujących żony z powodu obowiązków zawodowych, nikogo już nie dziwiły, a nawet — rzec można — spajały miejscową społeczność, bo pozostający w mieście koledzy i przyjaciele, już bez jakichkolwiek obaw, zastępowali nieobecnych, dając radość i potomstwo — miastu przecież na chwałę… Koty zaś stały się równe obywatelom. Radny Populescu (czyżby w ramach ekspiacji?) zaproponował nawet, by w herbie grodu złotemu orłowi w koronie, jadącemu na owcy, nadać rysy Macho Negro, który przy okazji zmieni — uchwałą rady — swój dotychczasowy przydomek na Tiramisu Cel Mare: Wielki Kocur Tiramisu. Co zostało przyjęte przez aklamację.
W ten sposób Macho Pitic zaczął spełniać swoją misję Zbawcy Narodu. I żyłby długo i szczęśliwie, podziwiany przez Obywateli, którzy pławili się w dobrobycie i tolerancji, gdyby nie odbiło Kotu.
Tiramisu Cel Mare zaczął wieczorami opuszczać swego dobrodzieja coraz częściej. Mówił, że musi doglądać Szwadronu Herbu, który stworzył dla ochrony mieszkańców, co było prawdą, lecz częściową. Po wizytacji udawał się bowiem cichcem do przewodniczącego Feraru, który też sprawił sobie kota lub kotkę (dla Tiramisu Cel Mare było to nieistotne) i miział się z Nią–Nim, Klaudiuszem–Klaudyną, aż do pierwszego upojenia. Potem biegł do sąsiedniego pokoju i wskakiwał na biurko przewodniczącego, zgarniając z niego to, co miał tam podsunięte do zatwierdzenia przez Zbawcę Narodu. I trzeba powiedzieć: Macho Pitic podpisywał wszystko, jak leci. Lud bowiem nie zgłaszał pretensji, wielbił Go nieustająco, a Wielki Kocur miział się i z Nim.
Aż któregoś dnia wzrok Jego przykuł tytuł uchwały: „O specjalnych uprawnieniach Komendanta Służb Więziennych”. I może by też podpisał z rozpędu, gdyby nie to, że owym komendantem był… przewodniczący rady miasta. Do pilnowania skazanych — znakomity. Do egzekwowania porządku w celach — wzorowy. Nikomu nie odpuszczał. Ba, nie odpuszczał i sobie w tym miejskim ferworze tolerancji. Więc po co mu nagle taki passus: „rozciąga się jurysdykcję KSW na osoby niepełnoletnie, między 15 a 18 rokiem życia, czyniąc go, jak w wypadku dorosłych, Głównym Egzekutorem Wolności”. No, intrygant bez wątpienia! Dawno go już o jakąś niecność podejrzewał.
— Co to jest? — zapytał znienacka stęskniony burmistrz swego Macho Negro, który usadowił mu się w łóżku pod ręką, gotów do wieczornego miziania. I zaskoczył Go prawdziwie, bo Ten — spojrzawszy pobieżnie tylko na projekt dokumentu — zauważył, iż podrzucił Pryncypałowi kukułcze jajo. I to bezwiednie. Omamiony Klaudiuszem–Klaudyną stracił kontrolę i nie przeczytał. Dał ciała… — mówiąc wprost i po męsku. I to komu? Szefowi więzienia, któremu — na każde jego skinienie dawał ciała każdy więzień po osiemnastce. Bez względu na płeć, wyznanie, wiek, wzrost, wagę i wykształcenie. Zresztą Feraru nie przebierał. Ogłoszoną przez burmistrza ogólnospołeczną i obywatelską tolerancję realizował konsekwentnie, bo też miał nietuzinkowy potencjał. A teraz chciał jeszcze więcej…
— Wstydziłbyś się, Macho Negro — wycedził przez swe z lekka nadpróchniałe zęby Zbawca Narodu, zraniony do spodu. — To ja ci tu kawałek herbu uchylam, każdego wieczoru do miziania dopuszczam, oko przymykam na twoje wieczorne eskapady, a ty mi… wbrew?
Zaczął się kajać, Kocur Przebrzydły, o litość prosić; widział już bowiem nadchodzącą katastrofę. A katastrofa dla nich Obu rysowała się nad wyraz przejrzyście…
Nicolae Feraru był bardziej przebiegły niż Ion Populescu. Gromadził haki na Macho Pitic, odkąd powziął podejrzenie, że obdukcja prawdy nad Cybiną była szyta grubymi nićmi, i to z zagranicy. Bo jak nazwać nagłe wzmocnienie filarów mostu w Sibiu, które powinny się zawalić, gdyż sam je z tamtejszym swoim odpowiednikiem nadwerężył. A nie zawaliły się! Na dodatek na kilka chwil przed wejściem ówczesnego Kurdupla na przeprawę ktoś zanucił słowa węgierskiego hymnu: „Boże, zbaw Madziarów i obdarz ich swymi łaskami…” Kto? Rustapielka jakaś! W części Węgierka (szepnęła mu miejscowa wróżka), a w części Rumunka, choć może w większej… Ale — co by nie mówić — w poważnej części element obcy! A jaki jego odsetek jest w samym Kurduplu? Może nawet połowa? A w Kocie, który nie miał żadnych papierów?
Usłużni twierdzili, że tzw. Macho Pitic to tak naprawdę Hodowca Kotów z Kluż–Napoka, którego Węgrzy nasłali na Sibiu i Tiramisu, żeby skolonizował im te tereny przy pomocy kawalerów, wysługujących się kotami.
Wyobrażasz sobie, Klepacki, ten podstępny najazd młodzieńców chcących się osiedlić w Tiramisu? Nikt im żadnej tamy nie stawiał, bo kobieca powinność żądała spełnienia, gdy ich mężowie korzystali z tolerancji lub rozwiązań alternatywnych. A koty? O, koty z Kluż–Napoki były szczególnie jurne! Swoim miauczeniem przyprawiały o dreszcze rozpustnych kawalerów, jak i oczekujące na nich niewiasty.
Wszystko się więc Kurduplowi składało nadzwyczaj: rozwiązłość współżyła z tolerancją, węgierskie plemniki wnikały do rumuńskich komórek jajowych, rumuńskie kobiety rodziły, a węgierscy młodzieńcy byli w cenie. Z czasem zresztą zostawali obywatelami miasta i tak się to pomieszało, że sam Macho Pitic pogubił się w relacjach, co jest normalne, gdy wszystko chce się kontrolować.
Aż sytuacja przekroczyła Cybinę, ichniejszy Rubikom. Kiedy bowiem burmistrz wystąpił przeciw przewodniczącemu rady, i na odwrót, most w Sibiu po prostu się zawalił. Po zwykłej krótkiej wymianie zdań:
— Na co ci jurysdykcja nad małolatami? — zapytał burmistrz swego adwersarza, podejrzewając chęć wkroczenia na jego ciche i tajne terytorium. — Mam podejrzenie…
— A powiedz mi — odparował przewodniczący, machając wydrukiem USG, swojej Filomeny zresztą — czy ten zarodek jest nasz, w całości rumuński czy mieszany? I dlaczego tolerujesz rozwiązłość w mieście? Ja też mam podejrzenie…
Siedzący na sali radni, w liczbie dwunastu, milczeli, popatrując na siebie, bo jasne się stało, że i burmistrz, i przewodniczący uprawiają mimikrę, gdyż obaj są zwolennikami rozpusty, ale na użytek polityki będą się teraz stroić w piórka obrońców tradycyjnej moralności. Rzecz szła bowiem o to kto kogo za chwilę przyszpili — jak martwego motyla. Przy czym Feraru miał więcej do wygrania: rozwiązłość swą mógł poszerzyć, zostając burmistrzem, co by mu jeszcze bardziej pomogło w jego wiadomych zapędach. Burmistrz zaś mógł już tylko utrzymać stołek lub go stracić. Szala przechylała się jednak w stronę straty, choć ich ugrupowania miały równowagę. Przeważyć mógł tylko Macho Negro, któremu w euforii sprzed lat radni przyznali głos decydujący w razie pata w głosowaniu. Ale Kota nie było… Znikł gdzieś w czasie tego starcia słownego. Zarządzono więc przerwę.
A gdy bezradni radni miasta Tiramisu wrócili na salę, na kominku przy stole prezydialnym zadzwonił telefon na korbkę
— ówczesny cud techniki komunikacyjnej.
Po krótkiej wymianie zdań, z których obecni słyszeli tylko te, jakie dochodziły do ich uszu z ust przewodniczącego Feraru („Halo! Halo! Kto? A tak. Rozumiem. Niemożliwe! Kiedy? To straszne! Tak, tak! To nasze zmartwienie. Dziękuję…”) dotarł do nich przekaz jednoznaczny: most nad Cybiną w Sibiu zawalił się pod… stopami Macho Negro, który znalazł się trzydzieści kilometrów od ich ratusza, choć powinien być tu. I rozstrzygać!
I kiedy wszyscy już emocjonowali się tym nagłym zniknięciem Herbowego Pierwowzoru, radny Populescu wykrzyknął nagle:
— A gdzie jest nasz burmistrz, nasze Złoto Siedmiogrodu?
A Tegoż Złota nie było. Ubyło nagle w sposób dla wszystkich nieoczekiwany. Nikt bowiem nie obserwował uważnie stołu prezydialnego, gdy przewodniczący Feraru ogłaszał z mównicy swoje rewelacje. Skupili się na Kocie, a postradali Właściciela! Ich Wodza. Zbawcę Narodu.
— Gdzież On, do ciężkiej cholery!? — pozwolił sobie wykrzyknąć radny Populescu, który z poplecznika znowu stawał się zaciekłym wrogiem, jak przed testem prawdy na moście.
Podchwycili to inni radni. I za chwilę cała sala wyła, z różnym natężeniem i emocją:
— Gdzie jest Burmistrz?
I wtedy telefon na korbkę zadzwonił po raz drugi. Przewodniczący nie wahał się ani chwili. Rzucił w przestrzeń membrany:
— Co nowego?
Widać rozmówca był ten sam co poprzednio (należało się domyślać, iż jego odpowiednik z Sibiu, który pomagał mu — nieskutecznie — demontować Most Prawdy), bo po chwili Ferraru rzucił ostentacyjnie słuchawkę na widełki i oznajmił niezwykle podniesionym głosem:
— Zdrada, panowie, zdrada! Burmistrz zwiał helikopterem z kasą miasta. W Sibiu, pod zawalonym mostem, przejął Macho Negro i obaj poszybowali w nieznanym kierunku.
Nie odzywający się z reguły na żadnej sesji radny Antoniu Albescu, bo też i po co, kiedy i tak wszystko było w rękach Kurdupla i Kota, tym razem klepnął w ramię siedzącego obok Iona Populescu i rzekł z pełnym przekonaniem:
— Stara miłość nie rdzewieje!
A kiedy Populescu spojrzał na niego z widocznym znakiem zapytania w oczach, odpowiedział mu nie mniej przekonywująco:
— Love is love. Miłość nie zna granic, ty obłudniku!
Obaj panowie nie rzucili się jednak sobie do gardeł, bo jedno było pewne. Jeśli Tamci Dwaj zadrwili tak boleśnie z nich, Obywateli Tiramisu, zostawiając chaos w myślach i łóżkach bez wyraźnego kierownictwa, to jedyne, co im przychodziło do głowy, to odciąć się! Zanegować! Ich i choćby siebie! Jaka tolerancja? Jaka wolność? Ruja i poróbstwo w świetle prawa! Na dodatek stoją za tym wiadome określone siły!
Przewodniczący Feraru nie miał słów:
— Mam przed sobą projekt uchwały — grzmiał z mównicy — która miała wpuścić hordy młodych Węgrów do naszego miasta, by siać zgorszenie, rozpustę i roznosić zarazki z Budapesztu. — Co oznaczało, że i on negował teraz sam siebie, dla wyraźnej korzyści politycznej. Bo przecież projekt uchwały „O specjalnych uprawnieniach komendanta służb więziennych” dotyczył czego innego. Tego radni jednak nie wiedzieli.
— Love is love — szeptał sobie pod nosem nie specjalnie przejęty wydarzeniami Antoniu Albescu, będący w radzie od pięciu kadencji. W końcu jednak ta nuta z ust Feraru, którą usłyszał, przekonała go do tego stopnia, że postanowił, iż on także musi być razem ze zmieniającą barwy większością, dla własnego spokoju zresztą, więc wstał i zakrzyknął:
— Na co czekacie? Gońmy go! Helikopterem! Na motocyklu! Samochodem! — Rozpędził się i zatrzymał: — Rowery wykluczam. Za wolne…
I radni ruszyli do drzwi, na miasto, a razem z nimi zbulwersowana ludność. One, Białogłowy, chciały się mścić za porzucenie ich pragnień, tak pięknie zaspokajanych w ostatnich latach. Oni, Młodzi Węgrzy, obawiali się, że coś im za chwilę umknie, kiedy ich pognają, a Rumuńscy Mężczyźni będą musieli wrócić z hal. Koty zaś miały w nosie wszelkie układy, byleby można się było miziać w tę i z powrotem, w każdym domu, z każdą kotką–kotem i każdym właścicielem obojga płci… Były zresztą najbardziej zawiedzione, bo Wielka Tolerancja Tiramisu, która właśnie obracała się wniwecz, ich dotyczyła przede wszystkim. I dlatego ruszyły, jakby piorun w nie strzelił — po dachach, trawnikach, chodnikach i ulicach — aż do traktu na Sibiu, gdzie wskakiwały do pędzących aut, na siodełka motocykli, a Kotka przewodniczącego Feraru (pałająca żądzą zemsty na obłudniku Macho Negro) dała nawet udanego susa do helikoptera przelatującego nad wysoką brzozą, na której czaiła się do skoku na jakikolwiek środek lokomocji, byle bliżej Mostu Prawdy.
I cała ta ferajna — wyobraź sobie Klepacki — jak jedna wielka fala uderzeniowa pognała dorwać Kurdupla, już nie Macho Pitic,
i dorwać Wrednego Kocura, który stracił w ich myślach
przydomek Jego Herbowej Mości.
Rustapielka widziała to wszystko z wysokości cumulonimbusa. Czuła się winna, gdyż zaufała Gnomowi. Tym razem więc zawisła nad mostem i kroplami swymi wyciągnęła zawalone przęsła ku górze tak, że wściekła kawalkada przetoczyła się na drugą stronę Cybiny bez problemu i kilka kilometrów dalej dorwała Uciekinierów, jak żebrali przy drodze o paliwo, bo im go zabrakło. Samochody się zatrzymywały, ale kierowcy, widząc z kim mają do czynienia, odjeżdżali z piskiem opon. Ptaki roznosiły bowiem wieść po całym regionie, że umykają przed sprawiedliwością dziejową Największy Kłamca Tiramisu ze swym kochankiem Macho Negru, ci rozpustnicy i krzywoprzysiężcy. Ćwierkały ich rysopis z konarów drzew nad wyraz trafnie, bo nikt nie chciał udzielić im pomocy. Dlatego po krótkim postoju pod unieruchomionym helikopterem — dali się złapać. Przewodniczący Feraru oraz radni Populescu i Albescu, mając za sobą wściekłość zdyszanego zgromadzenia, obwołali się Sądem Ludowym, co zostało przyjęte przez głośną aklamację pod progiem stodoły we wsi Guriana, niedaleko Sibiu. Rozprawa trwała krótko. Padły w niej takie argumenty:
— Rozwiąźli.
— Na pasku zagranicy.
— Złodzieje.
— Zboczeńcy.
— Bezpłciowcy.
— Gwałciciele kotów!
To ostatnie dorzuciła niezmiernie wkurzona kotka przewodniczącego Feraru, co spotkało się z powszechnym aplauzem, gdyż odnosiło się na równi do Obu i we wszystkich społecznościach miasta znalazło ten sam oddźwięk.
I tak zapadł wyrok: rozstrzelać!
Ale kiedy ustawiono Osądzonych Winowajców pod ścianą stodoły, okazało się, że nikt nie zorganizował plutonu egzekucyjnego, a na dodatek samozwańcze Zgromadzenie Sędziów Ludowych nie zadbało o jakikolwiek karabin. Wykorzystując więc tę chwilową konsternację, Były Już Burmistrz Tiramisu wykrzyknął:
— Ja pokochałem to miasto, chciałem poświęcić mu całe swoje życie!
— Trzeba było babę pokochać! — wykrzyknął radny Albescu, wpisując się tym ostatecznie na listę zwolenników Przefarbowanego Przewodniczącego Feraru.
— Da, da, da! — wykrzyknął tłum, co po rumuńsku znaczy „tak”. Ale nie zdążył już rękami swymi zlinczować Kurdupla i Kota, na co się zanosiło, gdyż...

Dalszy ciąg w książce "Faceci na karuzeli": https://ridero.eu/pl/books/widget/faceci_na_karuzeli/