top of page

Acerca de

OKNO
   OKNO



 

MOTTO:

„To wcale nie jest paradoks: najlepiej widzi się życie tylko z jednego okna.”
(Francis Scott Fitzgerald, „Wielki Gatsby”)

 

Tryptyk

 

Mam je przed sobą... Naokoło głowy. Siedzę przed nim na obrotowym fotelu i w którą stronę bym się nie obrócił, widzę jego szyby: OKNO. Panoramiczne... Świadek Wszystkiego!

Znajduje się w wieży, którą sam wybudowałem, tak jak i dom przytulony do niej. Ta Wieża to moja intymna przystań. Bronię dostępu każdemu, bez wyjątku. Robiłem to tak długo i wytrwale, aż... zostałem sam. Nikt już dzisiaj nie próbuje wchodzić po schodach, po których by zaraz spadł, strącony moim:

- Sp...!

Siedzę przed NIM codziennie. Obracam się w fotelu, widzę wszystkie pory dnia i roku, wszystkie fazy Księżyca i Słońca. I zaczynam zadawać sobie pytanie: dlaczego? Ono zbliża się coraz bardziej. I wcale nie jest proste i byle jakie. Jest... EGZYSTENCJALNE!

Już je widzę, w oddali, ale - rozleniwiony starością - odrzucam. Na razie jedyna ochota na życie, jaką mam, to seks. Nawet trzy razy dziennie. Bez przerw na papierosa, tylko na zmianę kondomów. Zmieniam je, żeby mieć złudzenie, że zmieniam partnerki lub partnerów. A to tylko zmiana rąk, choć wyobraźnia podsuwa coraz to inny obiekt pożądania.

Wchodzę na Seksfotkę i wklepuję swój nick: Pen18. Wcześniej go dobrze wymierzyłem. Wiem, że szukający na tym portalu towarzystwa lubią wiedzieć co ich czeka i nie znoszą ściemy...

Umawiam się, a jakże! Często. Ale zawsze kończy się tak samo... Nie jadę. Nie zapraszam. Zapadam się na powrót w sobie. I wymyślam sto powodów, które podaję zainteresowanym, dlaczego „nie”. Bo zachorowałem... Bo zmarł mój przyjaciel i muszę iść na pogrzeb... Bo przyjechała rodzina...

A jestem zdrowy jak byk. Przyjaciół nie mam lub dawno wymarli. Rodzina? Zrzuciłem ją przecież po tych schodach wiele lat temu. Więc: dlaczego? Pytanie wraca, niestety...

Jestem kłębkiem dążenia i unikania. Przez całe życie. Na starość mi się to nasiliło, przed tym „obrotowym” oknem, które stało się moim spowiednikiem... I budzi we mnie coraz większy lęk. I ciekawość! Można było inaczej? A jakże! Okno mi to... unaocznia! Codziennie. Dobitnie. Nie przebiera w... obrazach. Bo Okno nie mówi. Pokazuje tylko alternatywy, w których mógłbym się kiedyś znaleźć, gdybym... się odważył... poszedł za wewnętrznym głosem... nie bał się... nie unikał... dążył...

Ba...

Okno już dawno straciło do mnie cierpliwość. Kiedy tak siedzę teraz przed Nim i rozpamiętuję utracone szanse, ONO deklamuje mi co dnia:

- Palant!

A ja się nawet nie obruszam. Wiem, że to prawda. Korniki w futrynach wystukują wraz z Oknem ten rytm przygany, jednoznacznie i głośno, zwłaszcza w nocy, kiedy już się razem napatrzą na zwijające się życie, które mogło być inne, a jest... każdy widzi jakie:

- Pa... lant! Pa... lant! Sra... lant! Sra... lant!

Srr... srr... - korniki tłumaczą sobie przekaz Okna. I drążą swoje komory godowe, gdzie samice wygryzają nyże jajowe i wydalają z siebie jajo po jaju.

Wiem, że w Oknie jest Kornik Drukarz, bo ramy są z modrzewia, który On lubi. Skąd to wiem? Kiedy jeszcze byłem zaprzyjaźniony z leśniczym, w czasie wspólnych spacerów po lesie wsłuchiwaliśmy się obaj w pnie drzew iglastych, w których, gdy umierają, słychać przeciągłe: srr... srr...

Wsłuchuję się więc w to srr... srr... we dnie i w nocy. Wyczuwam, że Mój Przyjaciel Kornik szykuje się do wyprowadzki. Dlaczego? Ooo... To jest to pytanie, na które w końcu będę musiał odpowiedzieć, choćby z powodu Kornika... Bo? Samotność w dużym domu, z jeszcze większą wieżą, to jak strzelić sobie w łeb bez odbezpieczenia magazynka. Więc drę się do OKNA i JEGO FUTRYN:

- Nie mścij się już! Daj wreszcie trochę pożyć... Bożeee!!!

Ale tylko Kornik-Przyjaciel mnie słyszy. I wie, że z tej martwej okiennicy życie już wyciekło bez pomocy Pana Boga, a nawet wbrew niemu... Więc robi tylko... srr... srr...

Udaję, że tego nie słyszę. Patrzę z Okna, skupiony, na znajomy mi pejzaż.

DROGA. Zaczyna się niedaleko Wieży. Kiedyś była polna, gdy się urodziłem obok niej - w chałupie krytej strzechą, jak wszystkie w okolicy. Potem chałupa zamieniła strzechę na papę, tę na falisty azbest, wreszcie na blachodachówkę, kiedy wróciłem do Wsi, wyzwolony z młodzieńczych marzeń i niespełnień. Kładąc ją, chciałem zaznaczyć ostatnią zmianę w swoim życiu. Budując wieżę na dodatek.

Droga też jest świadkiem. Wcześniej piaskowe koleiny pokrył bruk, teraz leży na niej piąta już chyba warstwa asfaltu. Prowadzi jednak w tym samym kierunku, jak siedemdziesiąt lat temu - ku Miastu.

MIASTO. Powiedzmy raczej: miasteczko. Ale tak się tu nie mówi. Niewiele ponad pięć tysięcy mieszkańców, sześć ulic na krzyż, jezioro nieopodal, zabytkowy rynek, a przy nim kościół, karczma, ratusz. Ta kolejność jest nie bez znaczenia, bo wyznacza hierarchię ważności.

Rządem dusz, najważniejszym, zajmuje się proboszcz i nie ma żadnej konkurencji. Ona nawet nie śmie się pojawić. Obywatele Miasta respektują to boże wskazanie. Również karczmarz i burmistrz. Ten pierwszy znajduje się wprawdzie między młotem (proboszcz) a kowadłem (burmistrz), ale nie narzeka. U niego bowiem wylewają (i zalewają) swe żale i troski obywatele wracający ze spowiedzi kościelnej lub urzędowej. Tutaj też, będąc pod wpływem, potrafią podejmować życiowe decyzje, często nie do odwołania, tak jak rachunki, które płacą.

Karczma umościła się po tej stronie rynku, z której ma widok na kościół (po lewej) i ratusz (po prawej). A naprzeciwko pierzeję najbogatszych kamienic. Z jej dwóch rogów wychodzą ulice Benedyktyńska i Dworska. Pierwsza prowadzi wprost do klasztoru na morenowym wzgórzu tuż za Miastem, druga - do Dworu leżącego w parku krajobrazowym.

Karczma, Klasztor, Dwór...

Karczma „Rzym” się nazywa. Jej właściciel - Czart-Porębski, potomek miejscowych ziemian, wielbiciel Mickiewicza i „Pani Twardowskiej” - nie miał wątpliwości. W tym ścieku emocji, unoszących się pod powałę nad schabowym z kapustą, diabeł harcuje, bo nie sięga doń ani władza proboszcza, ani burmistrza. Tu ja też podpisałem trzykrotnie swój cyrograf.

Klasztor jest benedyktynów. Nie ma obok niego kościoła, bo kościół jest w mieście, też benedyktyński. Na potrzeby świętych ojców istnieje tylko kaplica domowa z dwoma niewysokimi wieżami, a resztę niewielkiego piętrowego czworoboku budynków, z dzwonnicą pośrodku wirydarza, wypełniają zakonne cele dla mnichów i misjonarzy, kapitularz, biblioteka i opatówka. Ulica Benedyktyńska, biegnąca od miasta, przechodzi tuż przed murami klasztoru w szeroką aleję lipową, która wiedzie wprost pod drzwi opata. Drzwi dla mnie brzemienne...

Dwór jest własnością ratusza. Mieści się w nim dzisiaj niewielkie muzeum poświęcone krzyżackiej historii Miasta. To dawna siedziba przybyłego tu w XVII wieku z Mazowsza Jana hrabiego Porębskiego, herbu Poręba, przodka ostatniego pana na włościach - Rudolfa.

Rudolf, zrujnowany przez dwie kolejne wojny, popełnił w końcu samobójstwo. W 1948 roku, gdy ja akurat przychodziłem na świat, powiesił się na najgrubszym konarze dębu, na wprost wylotu ulicy, która wówczas nazywała się Proletariacka. Tutaj też zostawiłem swój ślad, osiemnaście lat później, gdy do Dworu prowadziła już - na nowo, od 1956 roku - ulica Dworska.

Patrząc ze swojego Okna na wieży, wzdłuż Drogi, ku Miastu, Rynek widzę oczami wyobraźni, a więc i Karczmę. Ale Klasztor (po lewej) i Dwór (po prawej) mam jak na dłoni, górują bowiem nad okolicą tak, jak było w zamyśle ich budowniczych. I - jak sądzę - w zamyśle Losu, który pokierował mnie w te trzy miejsca, nim wróciłem do Wsi, liżąc rany młodości i wieku dojrzałego. I nie rozumiejąc dlaczego ów Los postąpił ze mną tak obcesowo, dając mi Trzy Życia z Jednakowym Finałem.

Mój dom rodzinny, ta chałupa ze strzechą, to zapach chleba wyjmowanego przez matkę z pieca i aromat mleka prosto od krowy. To gruba pajda razowca, polana miodem z rodzinnego ula. To na przednówku zupa z pokrzywy i lebiody, z pokrojonymi dwoma główkami smażonej cebuli, kraszona skwarkami. To też gliniane klepisko, po którym chodziło się na bosaka, zostawiając łykowe łapcie w sieni - chłodzące żar stóp w lato i grzejące ich chłód w zimę, ciepłem idącym od pieca z nalepą.

I jeszcze Droga: porżnięty koleinami wozów piasek - sypki w wiosennym i letnim słońcu, błotnisty w jesiennym deszczu i zamarznięty na grudę w zimowe mrozy. Nigdy nie udało się nam (mnie i Kacprowi) dojść nią dalej niż do lasu, kilometr od domu. A chcieliśmy do Miasta, które rysowało się na horyzoncie. Zawsze coś nam stawało na przeszkodzie: burza, ulewa, porywisty wiatr w oczy, upał albo po prostu zmęczenie. Miasto było naszym marzeniem i nigdy, przed siódmym rokiem życia, tam nie dotarliśmy.

Ja i Kacper nigdy też nie poznaliśmy swoich ojców. W czterdziestym ósmym nie wrócili z Miasta, dokąd zabrał ich pewnego letniego dnia, prosto od snopków żyta, wojskowy łazik. Obaj swoje oczy wystawiliśmy na świat dopiero w listopadzie. Nasze matki, zjednoczone tym samym oczekiwaniem, gdy i nas ono dopadło wraz z narastającym zdziwieniem, że inni chłopcy mają z kim iść na ryby, a my nie, mówiły każdemu z osobna:

- Tata wróci, musimy być tylko cierpliwi.

Ale te słowa były coraz mniej pewne, coraz mniej miały w sobie nadziei, a coraz więcej rezygnacji.

I oni nie wrócili w ogóle. A my z Kacprem, wałęsając się po Drodze w kierunku Miasta, byliśmy pewni, że w jego murach jest odpowiedź na dręczące nas pytanie: dlaczego? I nadzieja, że tam ich spotkamy. Bo może zapomnieli Drogi? Bo może ktoś ich zatrzymał?

Byliśmy z Kacprem, jak rodzeni bracia. Mieliśmy nawet telepatyczne myśli. Jednego razu, pod wierzbą, przy kapliczce, gdzie Droga do Miasta wypuszcza odnogę nad jezioro, przysnęliśmy znużeni skwarem. Na godzinę, może półtorej. Obudził nas gwałtowny jazgot jastrzębi nad głowami. I przeraźliwy skrzek kuropatwy, która spadła pod nasze nogi z wysokości co najmniej pięćdziesięciu metrów, aż ziemia stęknęła. Otrzepała się z szoku i z przetrąconym skrzydłem pokuśtykała w niedalekie stogi, gnana nadal strachem. A w górze dwa jastrzębie toczyły o nią bój, który już nie miał sensu.

- Ona jest jak my, sieroty - powiedział Kacper, a ja w tym czasie pomyślałem to samo. Mieliśmy po siedem lat (prawie), za miesiąc czekała nas pierwsza klasa i Miasto, którego nie mogliśmy się doczekać. Łudziliśmy się, że tam odnajdziemy swych ojców, a wraz z nimi nasze szczęście. Widzieliśmy przecież, że ludzie wracają stamtąd radośni, a w ich domach zamiast zupy z pokrzywy i lebiody pojawia się grochówka na boczku, a na nogach naszych kolegów kapcie na klepisko, pokryte teraz dębowymi deskami, i normalne kamasze na Drogę, którą jeździli do wesołego miasteczka, kościoła i do karczmy. I coraz częściej nie drabiniastym wozem, lecz bryczką, a nawet motocyklem z przyczepką, jak mój daleki kuzyn Ryszard, którego rodzice szykowali na księdza, więc został ministrantem i butów miał dwie pary: do mszy i do wyjścia. A na dodatek białe podkolanówki i kilka koszul - na co dzień i od święta. Kiedy jechał z ojcem odstawiony w czarny garnitur, najpierw do kościoła, a potem do „Rzymu”, trąbili na nas, a my skręcaliśmy się z zazdrości o te jego buty, podkolanówki, koszule i garnitur, bo zbliżająca się szkoła jawiła nam się w łykowych łapciach i giezłach przerobionych z ojcowskich rubaszek.

Kuzyn Ryszard miał czasem chwile słabości (do nas) i uwielbienia (siebie). A jak mu się te dwie żądze spotkały, podjeżdżał rowerem (jednym z dwóch we wsi) pod którąś z naszych chałup i gorączkowo relacjonował swoje wizyty w Mieście. Rozpalał w ten sposób naszą wyobraźnię - głównie urokami wesołego miasteczka, lodami w waflach z cukierni przy rynku i kotletami schabowymi w Karczmie, o czym  mogliśmy tylko marzyć.

Opowieści o mszach i jego ministranturze nie interesowały nas. Od dawna słyszeliśmy, jak nasze matki przeklinają Pana Boga za los, który je spotkał. Zbuntowane przeciw niemu nie przymuszały nas do kościoła, zresztą nie mieliśmy czym tam dojechać, więc wymówka była.

- A wy, Grabczukowe, czemu do kościoła nie chodzicie? - pytała czasem którąś matkę Jakaś Kobiecina, gdy zaszła na nasze zadupie, dalekie od wsi.

- Bo my prawosławne - odpowiadały obie, gdyż się zmówiły, że tak się będą przed ludźmi tłumaczyć, choć obie ochrzczone po katolicku.

Ludność Miasta i okolic jest głównie napływowa (z różnych stron, z obecnej Białorusi i Ukrainy też), tolerancyjna dla siebie nawzajem, więc nikogo to specjalnie nie dziwiło. Zwłaszcza iż w swym buncie przeciw Bogu, żeby nie wyprzeć się go zupełnie, na ścianach powiesiły ikony (po jednej na cały dom), a nad nimi krzyżyki, jak z cerkwi (też po jednym).

Czasem widziałem, jak matka klękała przed nimi i mamrotała swoją modlitwę:

- Napraw, panie, pomyłkę swego kolegi, Boga niesprawiedliwego, i daj nam żyć, jako i my dajemy naszym winowajcom.

A kiedy po raz pierwszy przyłapałem ją na tym pacierzu, zdecydowanym gestem nakazała mi klęknąć przy sobie i po „naszym winowajcom” rzekła bez cienia skrępowania wobec świętego obrazka:

- Maciusiu... Obrazek, ten czy inny, to bez znaczenia. Jeśli w sercu masz przekonanie, że istnieje Bóg jakiś, który cię nie skrzywdzi, to się módl swoimi słowami. Jemu wszystko jedno, jak do niego mówisz, byle w dobrej intencji.

Maciusiu... Usłyszałem swoje imię po raz pierwszy w życiu, wypowiedziane tak ciepło. Zwykle pokrzykiwała na mnie: Maciek, Maćko, a nawet Macieju...

Więc się wzruszyłem i zaraz przy niej zacząłem tworzyć własną litanię:

- Ojcze nasz, któryś jest w niebie... zwróć mi ojca mego, odebranego. Chcę go wreszcie zobaczyć i nacieszyć nim oczy i duszę moją...

Wylatywało to ze mnie, jak z katapulty - mieszanina myśli własnych i zasłyszanych pod kapliczką przy Drodze. Matka zaś kiwała głową z aprobatą, mając oczy przymknięte, ręce do modlitwy złożone, ale jakby zaciśnięte bardziej. Odnajdywała bowiem w słowach moich własny ból i tęsknotę, zdobywając pewność, że nie jest w swych pragnieniach osamotniona, bo oto dołączył do niej syn, na którym będzie się mogła oprzeć w swej beznadziei.

Kilka dni później wypuściły się z matką Kacpra na Drogę. Miały ze sobą po jednym, solidnie wypchanym, tobołku - z miodem i konfiturami na sprzedaż. Na piechotę doczłapały do kapliczki; przy niej złapały wóz jadący do Miasta.

Dzień cały minął...

Wróciły przed zmrokiem, zdyszane i pod wyraźnym wpływem Karczmy. Na rozchodnym, przed naszą strzechą, wyściskały się bardziej niż zwykle, a każda poniosła ze sobą pokaźny worek.

- My jaszcze budziem żyć, darahaja Tania, ty ubaczysz... - krzyknęła mama.

- Po jakiemu mówiłaś? - zapytałem, gdy usiadła ze mną nad paczkami, do których wyciągnęła mnie ze spotkania z Kacprem i Ryszardem w sadzie.

- Ty na połowu Poliak, moj darahoj - tak usłyszałem. I kiedy popatrzyłem na nią z prawdziwym zdziwieniem w oczach, ona wyciągała spośród rozwijanych arkuszy szarego papieru: prawdziwe czarne półbuty, białe podkolanówki, czarne spodenki, białą koszulę z kołnierzykiem na guziki i... muszkę pod szyję.

- Będziesz, jak hrabia, synku, jak ten, co się powiesił, z ojcem czy bez. Matkę masz, pamiętaj!

Musiałem to zaraz wszystko przymierzać, a ona klaskała w ręce, z lekka podchmielona, i skandowała:

- Ty milyj, synok, milyj!

I tak między jedną przymiarką a drugą dowiedziałem się, że były z ciotką w Karczmie, że spotkały tam żołnierza z łazika, który był jego kierowcą, gdy wojsko uprowadzało naszych ojców do Miasta. Teraz kelneruje w „Rzymie”. Gdy jadły schabowego i popijały „Stoliczną”, wyznał im, że wywieźli ich chłopów do łagru, a stamtąd się nie wraca...

Ja przymierzałem ubrania, matka chichotała i zdradzała mi rodzinne sekrety:

- Twój tata Kazik i wujek Józek to Paliaki. Ja Białorusinka, jak ciotka Tania. Wy z Kacprem stryjeczni bracia jesteście.

Niewiele z tego rozumiałem. Zresztą za chwilę przybiegł Kacper, odstawiony jak do komunii, i obaj zaczęliśmy szaleńczy taniec wokół stołu w jadalni, pokrzykując:

- My na połowu Paliaki... My na połowu Paliaki...

Rano mama miała kaca, piła szklankami sok z ogórków kiszonych i powtarzała co chwila, czysto po polsku, choć z lekkim zaśpiewem, jaki ma tu u nas wielu:

- Zapomnij o czym rozmawialiśmy. Jesteś Polak i tyle. A ojciec już nie wróci.

Ale nie uwierzyłem jej. Bo co może wiedzieć jakiś kelner z Karczmy? Dla mnie za łatwo się poddała. Dziś jednak wiem, że ona wówczas przekroczyła swój Rubikon, podczas kiedy ja dopiero się do niego zbliżałem.

Kelner z „Rzymu” odwiedził nas w najbliższą sobotę wieczorem. I został do rana. Z sypialni mamy, długo w noc, dochodziła kakofonia szelestów, chichotów i stękań. Jeszcze wówczas nie wiedziałem, że w tej powodzi dźwięków poczynają swoją przyszłość, a przede wszystkim mojego brata, Romka, też „na połowu Paliaka”, ale za to z dobrego ojca, bo z UB.

Sens tych dwóch literek poznałem wiele lat później. W tym samym czasie, gdy pojawiły się dwie inne - AK - literki mojego ojca.

 Stałem wówczas na rynku, tyłem do ratusza, w którym usłyszałem przed chwilą odmowę wystawienia zaświadczenia, potrzebnego mi do egzaminu na studia. Chciałem świstka, że mam chłopskie pochodzenie, bo przecież z tych dwudziestu mórg pod lasem utrzymywała się cała rodzina, nawet ojczym, który przeszedł na garnuszek mamy, gdyż tak mu było wygodniej. Musiał jednak zaleźć za skórę tym z ratusza, bo ważny urzędnik od zaświadczeń wziął mnie na bok, pod okno na korytarzu, i szeptem konfidencjonalnym zasyczał do ucha:

- Powiedz ojczymowi, że jak nas zdradził dla baby z AK, to już nie jest z nami. A ty w jednej chacie z nim żyjesz i jego prośba za tobą to pocałunek śmierci. Z UB.

Patrzyłem więc na Karczmę, zdziwiony i nic nie rozumiejący (zwłaszcza tych literek w dwóch zestawach), i puszczałem bąki w kierunku ratusza, bo nic już nie powstrzymywało nagromadzonych w żołądku emocji.

I wtedy podszedł do mnie...

Czart-Porębski

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tak, to był On, we własnej osobie: Dionizy Czart-Porębski, herbu Poręba, dawny ziemianin, zdeklasowany przez nowy ustrój, ale nie do końca. Na skutek niespodziewanego sentymentu do niego szefa miejscowego UB, Nepomucena Gwoździa, przybyłego na te ziemie wprost z Kazachstanu, uratował swą głowę i tyłek, w przeciwieństwie do brata samobójcy, który nie wytrzymał naporu nowej władzy.

Ba... wypędzony z Dworu, w ekwiwalencie dostał lokal przy Rynku, gdzie - pod czujnym okiem wspomnianego opiekuna - założył knajpę, która dziś „Rzym” się nazywa, choć przed wojną na szyldzie widniała „Gasthof des Gutsbesitzers”, czyli „Karczma Ziemiańska”, w dwóch językach, gdyż lud tutejszy składał się wówczas z Prusów i Polaków.

W nowej rzeczywistości uchować się to nie mogło. Hrabia za bufetem też zresztą drażnił ówczesną władzę, zwłaszcza zaś sekretarza PPR, Roberta Jemiołę, który wypominał majorowi na zebraniach egzekutywy, że i ten „Rzym” kłuje w oczy, bo to stolica faszystowska. Major stał jednak murem za nową nazwą, tłumacząc sekretarzowi, że Mickiewicza to już nie powinien się czepiać, bo na ziemiach odzyskanych od Niemców krzewić trzeba kulturę polską, w gastronomii również. A mówił to z pełnym przekonaniem, gdyż jego polskość w kazachskim Czkałowie, rejon tajnszyński, uratował właśnie „Pan Tadeusz”, którego recytowali w miejscowej knajpie przy śledziu i czystej.

Tak więc spostponowany przez nową władzę Manifestem Lipcowym 1944 dawny pan na Zamku odnalazł się w nowej rzeczywistości skutecznie, dzięki przedstawicielowi tej władzy, w osobie majora UB, który tłumaczył głośno wszystkim naokoło, iż w trudnej misji repolonizacji Miasta i okolicy, w trudzie jego odbudowy, klasa robotnicza oraz współpracująca z nią inteligencja pracująca, w tym oficerowie i żołnierze, po dobrze spełnionym obowiązku wobec Ojczyzny mają prawo napić się i zjeść w kulturalnych warunkach.

- Ale dlaczego to hrabia, wróg ludu, ma karmić zdrowe ideowo społeczeństwo Miasta, zamiast wylądować na śmietniku historii? - zapytywał uparcie towarzysz sekretarz.

- Bo go zresocjalizowałem! - odpowiadał major zdecydowanie, czym natychmiast oddalał wszelkie wątpliwości miejscowych działaczy.

Natomiast nowi obywatele Miasta tych wątpliwości nie mieli. Z hrabią Czartem-Porębskim wygnany bowiem został z Dworu jego kucharz osobisty, Jasiu Głowacki, bękart, zrodzony z nasienia brata Rudolfa i z łona Eulalii, pokojówki żony. Żona dokonała żywota zaraz po śmierci męża, wcale jednak nie z powodu gwałtownego powzięcia informacji o jego mezaliansie, po dwudziestu latach zresztą, ale z rozpaczy po utracie Dworu, gdyż - oziębła z natury - dawno już nie spełniała małżeńskiego obowiązku, niewiele się tym zresztą przejmując. A z Dworem spółkowała mentalnie przez trzydzieści lat i można powiedzieć, że doznawała twórczych orgazmów, projektując jego wnętrza i ogród.

Jasiu tymczasem nauczył się gotować, jak w najlepszych knajpach Europy. Przyszły karczmarz, Dionizy, gdy jeszcze wszyscy rezydowali we Dworze, przywoził Jasiowi jadłospisy z najlepszych knajp Niemiec, Francji, Włoch, a nawet Hiszpanii. Szczególnie zaś z Drezna, gdzie w pobliskim Neustadt zagnieździła się w pałacu niemiecka odnoga Porębów, czyli von Clearingowie.

Jaśnie Pan Młodszy nie wysilałby się z targaniem do Dworu dziesiątków jadłospisów, gdyby nie zobaczył pewnego dnia Jasia, kręcącego się wokół Justyny, ich kuchty nadwornej, jak sieka warzywa, gotuje makaron i bije schabowe, a robi to bez przymusu, lecz z widoczną werwą; więc wziął go na spytki.

Jasiu miał wtedy niecałe piętnaście lat. Przemykał wcześniej przed oczami Dionizego między stajnią a czworakami, ale ten specjalnej uwagi na niego nie zwracał. Aż tu... olśnienie! Miast pryszczatego niedorostka ujrzał młodzieńca o smagłym licu, powabnej urodzie matki i solidnej postawie ojca, w oczach zaś dostrzegł wyraźny błysk sympatii do niego, Jaśnie Pana w końcu. Rzec można: przeleciała iskra między nimi. Dionizy chwycił więc chłopaka za rękę i poprowadził do swojej sypialni, gdzie spędzili czas do kolacji. Na niej zaś oznajmił wszystkim, przede wszystkim bratu, że bierze Jasia pod swą opiekę, żeby wyprowadzić go na ludzi.

Z ożywieniem to mówił wyraźnym, lecz mało kto, równie wyraźnie, jego entuzjazm podzielał. Brat - jak zwykle zatopiony w czarnych myślach - pozbywał się w ten sposób wyrzutu sumienia, a żona jego, Rozalia, niechętna wszelkiej służbie dworskiej, zwłaszcza męskiej, na oświadczenie szwagra pozostała obojętna. Szczęśliwa była tylko Eulalia, ale ona wysłuchała tych wieści znacznie później, i to nie od swojej pani, a od kuchty Justyny.

Po kolacji Dionizy Jasiowi nie odpuścił. Zaciągnął go znów do sypialni, ale już ukradkiem, tak, żeby nikt nie widział. I siedzieli tam do rana. Światło cały czas się paliło, aż do piania kogutów. Jednak nikt w tym czasie okien Jaśnie Pana nie obserwował, bo wszyscy dworscy, znużeni robotą, posnęli na pstryknięcie palcem. A główni państwo oddali się, jak zwykle, swoim ulubionym zajęciom na dobranoc: hrabia zamartwiał się o majątek, który znajduje się na szlaku wojsk pancernych, zmotoryzowanych i pieszych, a w powietrzu czuć już zapach kolejnej wojny; hrabina zaś szukała w myślach męża dla ich córki Genowefy, dwudziestolatki, która zaczynała być starą panną, bo pretendenci do ręki nie zapełniali jej przedpokoju. Z dwóch powodów: panna jest brzydka jak noc, a jej posag rysuje się raczej mizernie. Oboje więc hrabiostwo mieli w nosie zapędy Dionizego, który im tylko przysparzał zmartwień - jako obieżyświat, truteń, a na dodatek kawaler podejrzanej konduity. Zatapiali się w swoich rozterkach i niepokojach, a on, planując Jasiowi przyszłe życie, zatapiał się w jego ramionach, co radość sprawiało obu.

Major UB, Nepomucen Gwóźdź, tę egzystencjalną słabość Dionizego Czarta-Porębskiego wyczuł natychmiast, gdyż sam był podobnym kawalerem, a swą wojenną drogę przeszedł bezpiecznie tylko dlatego, że wpadł w oko pewnemu sowieckiemu pułkownikowi, który szukał u sojuszników narybku do służby mającej chronić na ziemiach odzyskanych zdobyczy militarnych i bezpieczeństwa obywateli. Wiedział też co znaczą rozmowy z szefem do rana i jak można na tym wyjść w przyszłym życiu. Z tym, że tym razem to on był szefem...

Kiedy więc Czart (sam sobie nadał ten przydomek - że niby taki z niego diabeł, jak w „Pani Twardowskiej”) spotkał drugiego miłośnika Mickiewicza, skonstatował od razu z przyjemnością, że przybyszowi w mundurze jest do twarzy, choć on go przyszedł w tym mundurze wydziedziczyć na rzecz państwa, dla sprawiedliwości dziejowej.

Obaj dzień cały przesiedzieli jednak zgodnie we Dworze: najpierw w jadalni, potem w salonie, a na koniec w sypialni. Jasiu, wyuczony na jadłospisach Dionizego, pichcić jednak musiał z tego, co mu podsuwał świat złupiony przez wojnę, a ostało się jeszcze w czworakach i chłopskich zagrodach...

Na obiad podał więc rosół z ostatniej kury, która niosła do tej pory jaśniepaństwu jajka, teraz jednak dokonała żywota na wyraźne życzenie majora, chcącego przypomnieć sobie smaki dzieciństwa, jakich nie mógł zaznać w Kazachstanie.  Na drugie danie na talerzach znalazły się piersi i nogi kurzęce z tegoż rosołu właśnie, a przy nich ziemniaki z kapustą, ukryte onegdaj przez kuchtę Justynę w tajnej spiżarce w lesie. Na kolację pojawił się pęczak ze słodkim mlekiem od jedynej już krowy we Dworze. Na śniadanie zaś chleb z żurem i ostatnimi jajkami od kury, która wcześniej dała szansę obiadowi.

Major był zachwycony. Talent kulinarny Jasia i wdzięk Dionizego skłoniły go do przyrzeczenia:

- Przy mnie nie zginiecie, rebiata. Dwór rekwiruję, ale was uratuję...

I jak powiedział, tak zrobił. Sam się przeprowadził ze swoimi śledczymi do Dworu. Ale Dionizemu przydzielił lokal na parterze w kamienicy numer 8 przy Rynku, gdzie do tej pory rezydował. Jasiu natomiast do południa gotował dla ubeków, a po południu w Karczmie. W godzinach wieczornych zaś pojawiał się w niej major i biesiadował, bywało, do rana...

Przypomniało mi się to wszystko od razu, kiedy tylko Dionizy Czart-Porębski zbliżył się do mnie, widząc jak wygrażam pięścią ratuszowi.

Jego zażyłość z majorem UB znana mi była dlatego, że ojczym, jego dawny kierowca,  jak sobie wypił, to ciągle do tamtych czasów wracał. Major uciekł z Miasta w pięćdziesiątym szóstym, gdy Gomułka rozformował tę jego służbę. Podobno wrócił do Kazachstanu, na wszelki wypadek, gdyby zaczęły się trudne pytania, na przykład o losy mojego ojca czy wujka. Naprawdę nazywał się Nepomuk Prikołoć - po rosyjsku Nepomucen, ale nie Gwóźdź, tylko... Szpilka!

- Co się tak sierdzisz, Grabczuk? - Czart-Porębski, jak Prikołoć-Gwóźdź, nie używał nigdy imion, choć mnie znał od szczeniaka z podstawówki, gdy pierwszy raz pojawiłem się z mamą w Mieście, a potem razem wylądowaliśmy w Karczmie. Przyszły ojczym tam podawał, hrabia Dionizy stał za barem, ale potem się przysiadł. - Co się tak sierdzisz? - powtórzył, a ja wywnętrzyłem się gwałtownie i szybko, jakbym strzelał z karabinu maszynowego.

- Chodź - powiedział i zagarnął mnie do Karczmy. W środku nakazał usiąść przy barze, nalał kieliszek „Wyborowej” (sobie też) i polecił wypić. Nie powiem, żebym się wzdragał. Znałem już to lekarstwo na rozluźnienie, jakie po zażyciu go następuje. We Wsi nie było żadnego chłopaka w moim wieku, który by go nie spróbował. Wiedziałem już jak brać oddech, kiedy chuchnąć, jak przyłożyć chleb do ust i nosa; że najlepiej popijać tylko wodą, a zagryzać razowcem ze słoniną i kawałkami pokrojonej cebuli.

Wszystko to znalazło się przede mną, gdy tylko odstawiłem kieliszek, obowiązkowo stukając nim o blat. Czart-Porębski zrobił to samo. I obaj wykonaliśmy pijacki rytuał z wąchaniem chleba. Obaj też zaśmialiśmy się w tym samym momencie.

- Ubecka szkoła - rzekł, kładąc mi rękę na wierzchu mojej dłoni.

Dłoń miał przyjemną w dotyku - aksamitną i ciepłą. Uwierzcie mi, dobrym dotykiem można zdziałać wiele. A to był dobry dotyk, bo przywracał mi pewność siebie, choć przecież mógłbym domyślać się nie wiadomo czego. Nawet zazdrosny (później to sobie uświadomiłem) wzrok Jasia, którym zdzielił karczmarza, przechodząc obok, nie nakazał mi żadnej ostrożności. Bo wraz z tym delikatnym uściskiem usłyszałem słowa:

- Władza raz jest taka, raz inna, a karczmarz wciąż ten sam. Nie ma majora, nie ma sekretarza, pozmieniali się na stołkach, a ja nadal jestem i swoje wiem. Więcej niż inni. Jutro będziesz miał te papiery na studia. Przyrzeknij tylko jedno, że jak ja cię poproszę o pomoc, to nie odmówisz...

Przyrzekłem, bo w czym ja mu mogę pomóc - tak myślałem - osiemnastoletni smarkacz na starcie w nowe życie?

I to był mój pierwszy cyrograf, „podpisany” w Karczmie „Rzym” na progu Pierwszego Ja. Choć nie było żadnego kwitu, nikt mi nie kazał stemplować się na nim krwią, a Czart uśmiechał się serdecznie, podlewając wódki, która mnie zmogła tak, że zległem na ławie przy drzwiach na podwórze, dokąd nad ranem udałem się po przebudzeniu. A wydaliwszy wczorajsze wspomnienia, wraz ze strumieniem niestrawionego razowca ze słoniną i cebulą, poczułem się głodny.

Jasiek był już na nogach. Szykował szwedzki stół dla szkolnej wycieczki, śpiącej w schronisku turystycznym obok. Przyniósł mi jajecznicę na boczku, wyraźnie bardziej przychylny niż wczoraj, i rzekł tylko jedno:

- Czart jest dobrym człowiekiem, tylko sam czasem o tym zapomina...

Jedząc jajecznicę, zastanawiałem się przez chwilę co też mogłoby to znaczyć, ale tylko do czasu, gdy drzwi do Karczmy rozwarły się gwałtownie, a w progu stanął uśmiechnięty jej właściciel, we własnej osobie, machając do mnie dwoma kartkami papieru z pieczęciami.

- Masz tu z ratusza te swoje punkty za pochodzenie i opinię sekretarza, żeś pewny ideowo. Zdasz!

I zdałem. Na psychologię. Miałem w tym swój cel. Własny.

Kacper, mój brat stryjeczny, też zdał. Na inżynierię budowlaną. Bez punktów.

Brat Tomasz

 

Wkurzałem się. Roznosiło mnie po Rynku. Pomstowałem w kierunku zgreda od punktów, kiedy od tyłu zaszedł mnie Kacper.

- Fe, braciszku, posyłanie bąków w kierunku władzy może cię narazić na życiowe komplikacje. Jesteś nieostrożny... - rzekł szeptem, podobnym do urzędniczego, i objąwszy za szyję, pocałował w kark. To akurat mnie nie zdziwiło (często tak robił); zdziwił mnie tylko wyraźny zapach wina mszalnego. Nasz kumpel ministrant podkradał je proboszczowi i przynosił do sadu, gdzie rozpijaliśmy „to-to” we trójkę.

Było wczesne popołudnie. Kacper nie wyszedł z kościoła, lecz wyłonił się zza węgła ulicy Benedyktyńskiej. Woń, jaką przesiąkł, musiała pochodzić od zakonników.

- Co robiłeś w klasztorze? - zapytałem bez cienia wątpliwości.

- Widziałem się z bratem Tomaszem - odrzekł i pociągnął mnie w kierunku Karczmy. - Chodź, pogadamy, jak dorosłe chłopy...

Byliśmy po maturze, ale do pełnoletności brakowało nam jeszcze pięć miesięcy. Wszyscy we Wsi i w Mieście wiedzieli, że stanowimy nierozerwalny (póki co) tandem. Hrabia Czart-Porębski uśmiechał się więc do nas zza baru przyjaźnie. I dlatego, bez skrępowania, zamówiliśmy ćwiartkę „Wyborowej”.

- Panowie pozwolą - powiedział, przynosząc ją do stołu - że wzbogacę ten wasz słuszny wybór firmową zakąską. Daje siłę na drogę do domu...

Uśmiechał się. Czuł nasz związek, zupełnie jak jego z Jasiem czuł major Gwóźdź-Prikołoć. Chęć wypicia rozumiał. My zaś nie protestowaliśmy, zwłaszcza że trzeba było naprawdę jakoś do Wsi wrócić.

Tak, byliśmy z Kacprem nierozłączną parą. Od najmłodszych lat. Od kiedy wychynęliśmy na ten świat, niemal w tym samym czasie (9 i 11 listopada), a nasze matki postanowiły nam w tym pomóc:

- Jakie ładne gołąbeczki! - Tak się zachwyciła jedna wdowa Grabczukowa.

- W życiu razem trzymać się muszą - zawtórowała natychmiast druga.

Jakaś Kobieta, przechodząca obok, podchwyciła ten zachwyt:

- Bez ojców, bidaki... Tym bardziej wspólnie chować ich trzeba.

Po latach patrzę przez Okno, na Drogę do Miasta i widzę, jak nią idziemy, trzymając się za ręce: dwóch pierwszoklasistów w czystych białych koszulach.

Przy Drodze, koło kapliczki, rósł gęsty łan pszenicy płaskurki. Wysokiej na półtora metra. Czarnoziem pod nią sprzyjał dorodnym, długim i gruboziarnistym kłosom. Schować się można było wśród nich z głową. To robiliśmy. Wchodziliśmy w pszeniczne pole od strony lasu, przylegającego doń kępami osiki, poprzetykanej bzem i jeżyną. Byliśmy niewidoczni - od strony Drogi i od strony Wsi, majaczącej daleko na horyzoncie.

Wydeptywaliśmy wąską dróżkę ku najbardziej bujnemu miejscu, żeby tam zalec w niewielkim, wyznaczonym przez nas, kręgu o średnicy półtora metra najwyżej. Najpierw - taki był rytuał - zrywaliśmy nabrzmiałe pszeniczne kłosy, rozcieraliśmy je jedną dłonią na wewnętrznej stronie drugiej i kiedy pełna już była ziarna, wrzucaliśmy je zdecydowanym ruchem do ust, mieląc nimi zawzięcie, niczym, nie przymierzając, krowy lub kozy. Już wtedy czuliśmy zapach chleba, który powracał potem do nas przy każdym świeżym bochenku. Mnie zawsze, wraz z tym zapachem, pojawia się obraz nas obu, leżących już z tornistrami pod głową i wpatrzonych w błękit nieba oczami znad ruszającej się jak żarna żuchwy. Widzę to również teraz, zamknięty w swej wieży. Jakbym pokonał dziesięciolecia i znów tam był...

A nad nami przepływały obłoki, głównie cumulonimbusy, bo przychodziliśmy tu tylko w dni słoneczne. To był nasz azyl letni, przez wszystkie lata, aż do matury, nim nie wywiało nas z domu. Obłoki przepływały, a my wyobrażaliśmy sobie, że wystarczyłoby móc wskoczyć na któryś z nich, żeby wylądować gdzieś, hen, daleko, być może i tam, gdzie - wierzyliśmy w to jeszcze w szkole podstawowej - żyją nasi ojcowie, uprowadzeni z tej pszenicy przez tajemnicze UB w niewiadomym kierunku.

Tęsknota za ojcem się nie zmienia. Bez względu na to czy masz lat pięć czy osiemnaście, jest tak samo dojmująca. Może nawet z wiekiem coraz silniejsza. Bierze się z pustki, którą widzisz, a nie mają jej inne dzieci. I z nikłego poczucia bezpieczeństwa, jakie odczuwasz, patrząc na swych kolegów ze Wsi, a potem i z Miasta. Żaden ojczym tych stanów nie zapełni. Poczucie krzywdy, jakie nosisz, jest nie do zniwelowania. Bo ty masz już w sobie własne wyobrażenie, które pęcznieje, przybiera prawie realne kształty, wyciągasz do niego rękę, i... budzisz się, na polu pszenicy, obok stryjecznego brata, tak samo stęsknionego za własnym marzeniem. I to jego łapiesz za rękę, odruchowo, czujesz wypływające z niej ciepło i to ono daje namiastkę dotyku, który mógłby ci dać Ojciec.

Ten dotyk jest nieodłącznym elementem powracającego obrazu, przez wszystkie lata życia. Jak każdy świeży bochenek chleba.

Nasz pszeniczny azyl najpierw służył tylko naszej imaginacji...

- Mama mówi - odzywał się Kacper, nie jeden raz przez te lata - że nasi Ojcowie dobrze strzelali z łuku. Wiesz, z tego, co wisi na strychu...

I już goniliśmy z nimi po lesie, szukając nieprzejednanych wrogów Apaczów - Keiowehów. Każdy z nas miał swojego Inczu-czunę, własnego Ojca, który wskazywał mu drogę, a my byliśmy, jak Winnetou i Old Shatterhand, przyjaciele i bracia. Każdy z nas był jednym i drugim, na zmianę. A nasz Inczu-czuna mówił, patrząc na nas zdyszanych pogonią i walką: „Dusza mieszka we krwi. Dusze tych dwóch młodych wojowników wejdą w siebie nawzajem i utworzą jedną jedyną. Niechaj potem to, co pomyśli Old Shatterhand, będzie myślą Winnetou, a co Winnetou zechce, niechaj będzie wolą Old Shatterhanda”.

Znaliśmy te frazy na pamięć. Nakłuliśmy któregoś dnia swoje dłonie, zamknęliśmy w nich ziarna pszenicy, a potem poruszyliśmy, jak żarnami, mieszając je z krwią i wymieniając między sobą. A potem, gdy w końcu tę pulpę przełknęliśmy,  złączyliśmy okaleczone ręce, stojąc naprzeciwko siebie, i zdecydowanie recytując słowa przysięgi:

- My dwaj, bracia, jesteśmy ze sobą na zawsze. Nigdy się nie rozstaniemy. Tak nam dopomóż, Ojcze jeden i drugi.

To była nasza modlitwa codzienna.

Do kościoła - śladem naszych matek - nie chodziliśmy. Kiedy pszenicy zabrakło na polu, wykradaliśmy się do stodoły, gdzie - przed młocką i po niej - mogliśmy nurzać się w pszenicznej słomie, nim nie zasiliła paszy dla bydła, obornika na zapleczu albo dachu któregoś z domów we Wsi. W niej też modliliśmy się do Wielkiego Ducha Apaczów, który zsyłał nam, wśród tych kłosów, stogów i snopków, naszych Ojców za nami stęsknionych. Czuliśmy to całym ciałem, gdy po modlitwie („O, Manitou, błagamy cię, wróć do nas tatę Inczu-czunę...) tuliliśmy się do siebie, z każdym kolejnym rokiem bardziej zapamiętale. I coraz bardziej świadomie, że już nie tylko o tęsknotę za naszymi ojcami chodzi.

- Inczu-czuna - mówiliśmy jeden do drugiego w chwilach, które ciągnęły nas do siebie, i szliśmy w pszenicę albo do stodoły, wiedząc, że tam znajdziemy choćby namiastkę czułości, jakiej brakowało nam od początku życia. Najpierw we wzajemnych marzeniach, potem w dotyku rąk, na koniec zaś we wspólnym spazmie, który nas samych na początku zdziwił, bo nie był zaplanowany. Wydarzył się, choć jego nadejścia mogliśmy się spodziewać, wyczuwając wzajemne nabrzmienie, znane nam przecież skądinąd. Szesnastolatki nie są już przecież nuworyszami na tej ścieżce, jaka będzie ich wiodła przez życie, aż do takiej wieży, w której już tylko pozostaje „Seksfotka” i żadnej bratniej duszy obok, bo Kacper dawno jest tylko wspomnieniem.

Na rok przed maturą już nie mieliśmy najmniejszych złudzeń: ojców w naszym życiu nie będzie. Ale tęsknota pozostała. W naszej pszenicy świat wyraźnie zubożał, ograniczając się do wzajemnych spazmów; wypadł z niego Winnetou i Inczu-czuna, pozostały niebo i obłoki. I nasza bliskość. Ale ona nadal dopominała się jakiejś wyraźnej kotwicy, której matki nam nie dały. Zresztą widząc, że trzymamy się z Kacprem razem, zdajemy z klasy do klasy, nie zastanawiały się nad niczym więcej. Odpuściły nas (co było nam obu na rękę), a same goniły za miłością dla siebie, nieodwzajemnianą, jak u nas, przez żadnego mężczyznę.

Mój ojczym trafił na bogatą rozwódkę w Mieście i porzucił Mamę. Mama, póki miała jeszcze w sobie jakąś nadzieję, chodziła po zabawach, a kiedy i tej zabrakło, zwróciła się nagle ku kościołowi, dopatrując się swego niespełnienia w grzechu pychy, który ją od niego odegnał. Ale i to nie przyniosło ukojenia. Zgorzkniała więc ostatecznie i pochyliła się ku ziemi, czym upodobniła się do matki Kacpra, mającej wyrzuty sumienia, że to przez nią męża zabrało UB, bo nie zawołała go w porę na obiad do domu. Jakby UB nie wiedziało gdzie mieszka.

- Przecież gdybym się wtedy nie spóźniła, minąłby się z nimi... - tak dowodziła głosem załamującym się od szlochu, który dopadał ją najczęściej wtedy, gdy patrzyła na Kacpra, bo miał być podobny do ojca, jak dwie krople wody.

I ja na niego patrzyłem. Porównywałem się w lustrze, bo wszak nasi ojcowie braćmi byli. Nie było w nas jednak cienia podobieństwa. Kacper był przystojniejszy; tego byłem pewien przez całe życie.

Któregoś dnia naszło nas obu, żeby odnaleźć jakieś stare fotografie. Kiedyś były na strychu w jego domu. Tak nam się zdawało. Ale gdy dotarliśmy do właściwego pudła, okazało się, że jest w nim rodzina Lorenzów, która tu mieszkała, nim jej sprawiedliwość dziejowa nie wysiedliła do Niemiec. Naszych zdjęć nigdzie nie było.

- I nie ma - powiedziała Matka. - Zostały pod Grodnem, jak nas wyganiali. Tu  razem za krótko byliśmy; okazji na fotografie nie było. Szukacie podobieństw? Oni z dwóch różnych matek zrodzili się. Ale ty też do ojca podobny jesteś.

Patrząc więc w lustro, mogliśmy - każdy na własny użytek - wyobrazić sobie obiekt naszych tęsknot. Ale jak go zmaterializować i zatrzymać na stałe?

I wtedy zrodził się w nas pomysł z pszenicy utkany.

- Pójdziemy w Mieście do fotografa... - zaproponował Kacper, a ja od razu podchwyciłem:

- Każemy sobie zrobić duże portrety...

- A potem weźmiemy przezroczysty pergamin...

- I każdy na swoim portrecie wyrysuje swego Inczu-czunę...

To zabrzmiało, jak znane nam hasło, a że byliśmy w miejscu pszenicznych tęsknot, to zaspokoiliśmy je nie tylko zachwytem nad własnym pomysłem, ale i wzruszeniem, które dawała nam nasza bliskość, coraz mniej ujarzmiana, nadal jednak bez wyrzutów sumienia.

I stało się. Fotograf zrobił udane portrety, a gdy zdradziliśmy mu nasz zamiar, wywołał kliszę, ustawiając silne kontrasty i podpowiadając, że na takich pracują zawodowi portreciści, gdy chcą spreparować kolorowy wizerunek zmarłego.

Staliśmy jednak na rynku, zaopatrzeni w kolorowe kredki i odebrane portrety w formacie A4, ale pergaminu nigdzie w Mieście nie było, nawet w sklepie z zeszytami i papierem, również kolorowym.

- Idźcie do klasztoru - powiedział ekspedient. - Nawet geodezja z Ratusza u nich kupuje... Tam jest brat Tomasz, kancelista. Ma tego całe zwoje...

Pójść do Benedyktynów? Przez głowę nam to nie przeszło, nigdy. W końcu byli przedstawicielami Boga, który nas skrzywdził i nie wykazał pokuty: ojcowie nie wrócili. Górowali w swym klasztorze nad miastem, jak wyrzut naszej tęsknoty nigdy nie spełnionej. Jak prawdziwa Siła Wyższa, bo Niedosiężna, nawet z Ratusza, nie mówiąc już o Rynku, który był w zagłębieniu kotliny, na jakiej rozłożyło się Miasto. Klasztor miał w nim kościół. Ale on - wszyscy to wiedzieli - był dla maluczkich. Z Klasztoru schodzili doń księża na msze, a potem wracali - w te niedościgłe dla zwykłych mieszczan rejony, do których miał dostęp tylko Nepomucen Gwóźdź, major UB (kiedyś), a teraz tylko burmistrz (na specjalne przywołanie albo prośbę własną), geodeci (non-stop) i właściciel knajpy „Rzym”, Czart-Porębski, gdy zjeżdżał jakiś biskup lub - daj (nie daj) Boże - przełożony generalny z Watykanu i trzeba było zapewnić tym wizytom oprawę kulinarną. Bo benedyktyni gotować nie umieją.

Poszliśmy. Wiedzeni ciekawością klasztoru i żądzą spełnienia swego zamiaru, dla którego pergamin miał kluczowe znaczenie. Jak brat Tomasz, który nim dysponował. I jak jego urok, który zagnieździł się w nas na wiele lat życia.

- Wal te punkty - powiedział w karczmie „Rzym” Kacper. - Chodźmy do zakonu. Tomasz nas poprowadzi. On ma dobry plan. Dla nas obu.

Piszmy razem

Czekam na Wasze pomysły wraz z rozwojem fabuły, który tu będziecie mogli obserwować...

  • Facebook
  • Twitter
  • LinkedIn
  • Instagram
Dzięki za mail
bottom of page